Zimowisko wędrowników w Szwecji
Wędrowniczki i wędrownicy
W krainie Wikingów
To był ciekawy wyjazd prawie 20 osób. Najmłodszy miał lat 15, a najstarszy 40. Na moment staliśmy się Wikingami
Dzień 25 lutego był dla nas, grupy wędrowników z Poznania, bardzo smutny. To właśnie ten dzień był dniem naszego powrotu do Polski z kilkudniowego pobytu w Szwecji. Przed oczyma mieliśmy wizje dni przepełnionych nauką, lekcjami ale przede wszystkim tęsknotą, tęsknotą za krajem czystości, pięknych krajobrazów, przemiłych ludzi i nietypowych smaków.
Na promie

Spakowani – to w drogę!
Zacznijmy jednak od początku. Środa, 21 lutego, była ekscytująca. To właśnie tamtego dnia mieliśmy zaplanowany wyjazd do Szwecji. Z ciepłych łóżek trzeba było wygrzebać się bardzo wcześnie, bo i odjazd pociągu z dworca zachodniego, zaplanowany był na wczesną godzinę poranną. Podróż pociągiem do Świnoujścia minęła bardzo spokojnie, bez żadnych komplikacji. Drogę umilaliśmy sobie słuchając muzyki, grając w karty czy po prostu ucinając przysłowiowego komara. Zaraz po wyjściu z pociągu udaliśmy się do portu. Tam ujrzeliśmy gigantyczny, przecudnej urody prom którym to mieliśmy popłynąć do upragnionej Szwecji. Prom miał kilka kondygnacji, na których mieściły sie restauracje, kawiarnie, bary, pokoje dla podróżujących troszkę dłużej, sklepy i czego tylko dusza zapragnie. My, stacjonowaliśmy w dużej sali, mieszczącej jedynie fotele lotnicze. Co jakiś czas chodziliśmy małymi grupkami to do baru, to do restauracji, a często po prostu na pokład popatrzeć trochę na przepiękne, bezkresne morze. Udało nam się nawet pozwiedzać mostek kapitański. Zobaczyliśmy osprzętowanie statku (bez którego nasza podróż spaliłaby na panewce) i porozmawialiśmy chwilę z kapitanem Cracovii, który opowiedział nam kilka bardzo interesujących anegdot związanych z podróżowaniem drogą morską. Do Ystad dobiliśmy wieczorem. Zaraz po wyjściu z promu, spotkaliśmy się z ojcem Eugeniuszem machnicą, oblatem i proboszczem parafii w Ystad, na której to terenie mieliśmy mieszkać do końca wyjazdu. Rozgościliśmy się i zaraz potem poszliśmy po naszą kolację (pizza). Trzeba Szwedom przyznać że mimo iż z Włochami nie mają zbyt wiele wspólnego, włoskie placki robią nad wyraz smaczne. Tuż po kolacji męska część grupy udała się na zwiedzanie Ystad z ojcem Eugeniuszem, a wędrowniczki zostały by przyjąć do drużyny nową wędrowniczkę – Julię.
Królewskie Malmö
Czwartek również dostarczył nam wielu wrażeń. Otóż niedługo po śniadaniu pojechaliśmy szwedzką koleją do Malmö. Po tym nadzwyczajnym, pamiętającym wiele wieków mieście oprowadzał nas szwed, polskiego pochodzenia – Mikael – dobry znajomy komendanta naszego zimowiska, czyli wujka Marcina. Najpierw zaprowadził nas na starówkę przy której mieści się piękny zabytkowy ratusz miejski. Następnie, udaliśmy się do zamku Malmöhus, dawniej, pełniącego rolę pałacu królewskiego. Dziś mieści się tam kilka sal królewskich, parę pomieszceń ukazujących sposób życia Szwedów i szwdzkich dzieci na początku minionego stulecia, a także muzeum natury i sztu
ki. Oprócz samego wystroju zadbano o niezwykle interesujące informacje dotyczące historii Szwecji jak i samego Malmö. Po oględzinach zamku, obraliśmy kurs na zabytkową katedrę, kiedyś katolicką, a aktualnie będącą świątynią protestantów. Bogato zdobiony ołtarz niejednego wprowadzał w zachwyt. Mimo że kościół protestancki to w środku wygląda zupełnie tak jak nasz katolicki. Zwiedzanie Malmö tak nas wykończyło że musieliśmy coś przekąsić. Nie trudno domyślić się gdzie skierowaliśmy się tym razem. Szwedzkie KFC idealnie zaspokoiło nasze pragnienia. Zachwyceni królewskim miastem i najedzeni do syta, zaczęliśmy po woli kierować się na stację kolejową. Serdecznie podziękowaliśmy Mikaelowi za oprowadzenie nas po krętych ścieżkach, nie tak bardzo zatłoczonej metropolii. Po południu, uczestniczyliśmy w Mszy św, połączonej z drogą krzyżową. Kilku naszych wędrowników nawet do niej służyło jako ministranci. Po Mszy urządziliśmy pierwsze na naszym zimowisku świecznisko. Ktoś przywiózł gitarę, ktoś śpiewnik i tak łącząc siły, przypomnieliśmy sobie z uśmiechami od ucha do ucha największe szlagiery harcerskiej muzyki ogniskowej oraz ulubione pląsy. Tuż po świecznisku, wciąż spragnieni wrażeń udaliśmy się na nocną przechadzkę po Ystad. Naszym przewodnikiem znów został o. Eugeniusz. Najweselszy oblat w Ystad (nie licząc o. Marcina – naszego komendanta), pokazał nam m.in bardzo długie molo do którego każdą deskę ufundował inny mieszkaniec Ystad. Zjedliśmy tez lody. Co było oryginalne przy -5ºC. Nasza wycieczka nie trwała jednak długo, zmęczenie jak i późna pora skłoniły do szybkiego powrotu do domu. I tak zakończył się nasz pierwszy dzień w Szwecji.
Każdy kolejny dzień zapowiadał się coraz lepiej. W piątek wyruszyliśmy w długą bo aż 20 kilometrową, wyprawę rowerową do Ales Stenar bardzo tajemniczego miejsca niedaleko Ystad. Otóż Ales Stenar, jest to kompleks głazów ułożonych w coś na kształ koła. Wskazują one rok, miesiące i dni słoneczne. Nie do końca znana jest data powstania tego naturalnego kalendarza, a tym bardziej to,kto lub co ustawiło tam te kamienne bloki. Jedni powiadają że to wikingowie a jeszcze inni że nieznani przybysze z kosmosu. Zaraz jak tylko dotarliśmy na miejsce, uruchomiliśmy swoje aparaty i nie mogliśmy zaprzestać robienia zdjęć. Oprócz kamiennego kalendarza atrakcją jest wspaniały widok na rozciągające się po horyzont, bezkresne morze. Gdy jednak napstrykaliśmy się zdjęć i naoglądaliśmy przedziwnych skał, zaczęliśmy po woli wracać. Pod górą, czekał na nas o. Marcin wraz z o. Eugeniuszem, ciepłą herbatą i czekoladowymi przyjemnościami, na osłodę trudów podróży. Puste pudełka po czekoladkach i puste dzbanki po herbacie były znakiem by wsiąść na stalowego rumaka i udać się w stronę wypożyczalni. Bez większych trudności zwróciliśmy rowery, a następnie już pieszo wróciliśmy do klasztoru. Po obiedzie czekała nas kolejna atrakcja w postaci zwiedzania zabytkowego gotyckiego kościoła (obecnie protestanckiego) w Ystad. Dzień tak jak poprzednio, zakończyliśmy świeczniskiem. Dodatkowym miłym aspektem okazał się czas po świecznisku który przeznaczyliśmy na gry planszowe.

Pamiątka szwedzkich skautów z Jamboree
U Szwedzkich skautów
Sobota okazała się być troszkę spokojniejsza od poprzednich dni. Po śniadaniu udaliśmy się z odwiedzinami do szwedzkich harcerzy i harcerek. Nie mieliśmy problemu z dogadaniem się, gdyż oni również biegle władali językiem angielskim. Poznaliśmy się i po kolei, najpierw szwedzcy skauci, potem my, przedstawiliśmy w czym specjalizują się nasze drużyny, jak spędzają wolny czas itd. Od skautów dostaliśmy mały poczęstunek, a następnie urządziliśmy krótkie śpiewogranie. Po śpiewograniu harcerze ze Szwecji postanowili oprowadzić nas po swoim miejscu zbiórek. Ku naszemu zdziwieniu posiadają oni własny staw – dostali go od władz miasta. Trudno było nam się rozstać, pomimo bariery językowej, miło nam się spędzało wspólnie czas. W końcu podaliśmy sobie iskrę przyjaźni i rozeszliśmy się. Po obiedzie było różnie, jedni poszli do Aquaparku a inni zostali w klasztorze by poleniuchować lub pograć na gitarze i pośpiewać. Pod koniec dnia tradycyjnie urządziliśmy świecznisko. Było ostatnim na tym zimowisku, miało więc charakter mniej wesoły niż poprzednie. Następnie obie drużyny miały czas na zajęcia drużynami. Po zajęciach udaliśmy się jeszcze do marketu znajdującego się nieopodal. Nie mogliśmy się nadziwić temu co sklepy szwedzkie mają w ofercie: sfermentowane śledzie (bardzo słone; tamtejszy przysmak), słone cukierki, żelki. Na sam koniec, przed spaniem, obejrzeliśmy kultowy już, film “Czarne Stopy”.
W drodze do domu
Niedziela, 25 lutego, czyli dzień powrotu do domu. Po śniadaniu, uczestniczyliśmy w Mszy św., do której po raz kolejny kilku z nas służyło. Po Mszy mieliśmy jeszcze dużo czasu do odpływu promu. Dziewczęta zostały w klasztorze i zajęły się ćwiczeniem zdolności manualnych – szyły torby, chłopcy zaś udali się jeszcze raz na przechadzkę po mieście, a gdy trochę zaburczało im w brzuchach (śniadanie nie było zbyt obfite, z racji braku składników), postanowili zajść do Max’a, popularnej szwedzkiej restauracji fast food. Najedzeni, wrócili do klasztoru. Wszyscy dopakowali do plecaków swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Najpierw zaszliśmy do portu. Tam czekaliśmy jakiś czas na moment w którym będziemy mogli wejść na prom, tym razem Mazovię. Kiedy owo pozwolenie uzyskaliśmy ,niewiele czasu zabrało nam wejście i rozgoszczenie się. I tym razem stacjonowaliśmy w dużej sali, wypełnionej po brzegi fotelami lotniczymi. Często chodziliśmy po statku, tak bez celu, żeby po prostu zabić czas. Nie nudziło się to tym bardziej że Mazovia jest bardzo duża, więc długo trwało obejście wszystkich(prawie, na niektóre nie mieliśmy wstępu) pięter. Podróż promem do Świnoujścia minęła bardzo dobrze, nie licząc dosyć dużego bujania, które niektórym z nas mocno dało się we znaki. Była to podróż bardzo ekscytująca szczególnie dla drużynowego wędrowników – Norberta, który otrzymał na pokładzie, na zewnątrz, na środku Bałtyku, naramiennik wędrowniczy. Do Świnoujścia dopłynęliśmy koło 19:00. Zebraliśmy swoje bagaże i ruszyliśmy w stronę dworca PKP. Miła Pani, pracownik PKP zaprowadziła nas po chwili do właściwego wagonu i przekazała nam słodkie podarunki. Byliśmy bowiem, ostatnią grupą wracającą z zimowiska, w tym roku. I ten odcinek podróży nie pozostawił nieprzyjemnych wspomnień. Jedynie co, to lekkie opóźnienie, około 40 minut. Przyjechaliśmy do stolicy wielkopolski około 2:00, a z dworca odebrali nas rodzice.
Koniec końców wyprawę zimową do Szwecji, uważam za udaną. Nie mogliśmy chyba, wymarzyć sobie lepszego wyjazdu. Każdy miał jakiś wkład w tym żeby to zimowisko się udało. Okazało się że byliśmy jedynymi drużynami (męską i żeńską) wedrowników, które wyjechały na zimowisko za granicę. Trzeba mierzyć jak najwyżej, a uda się, na pewno. Tak na marginesie, wspomniałem wcześniej o sfermentowanych śledziach – jeśli ktoś jeszcze nie otworzył swojej puszki Surströmminga, proszę nie robić tego w domu, nasze nosy nie przywykły do takich zapachów.
Szymon Litkowski, ćwik