Wspomnienia z rajdu
Wylinki z diariusza wojażu.
W końcu nastała sobota. Dzień, którego nazwa dla niejednego jest niczym miód na uszy oznaczając leniwe wylegiwanie się w łóżku i zasłużony odpoczynek po ciężkim tygodniu. W taki właśnie słoneczny, sobotni, aczkolwiek mroźny poranek, grupa zagorzałych fanów dwóch kółek z naszego drużynowego Klubu Cyklisty* zebrała się na placu przed kościołem, by stamtąd wyruszyć w rekreacyjny rajd, mający stanowić zwieńczenie kończącego się właśnie sezonu. Po skompletowaniu całej ekipy i zaopiekowaniem się pozostawionym bez należytej ostrożności rowerem druha Bartasa ruszyliśmy w drogę.
Przy ulicy Kołłątaja dołączył do nas jeszcze Jędrek i (nie wiedzieć czemu) jakiś listonosz-rowerzysta**, który, jak się potem okazało, towarzyszył nam przez większość trasy. I w ten oto sposób już w kompletnym gronie naszego Klubu ruszyliśmy niezwłocznie dalej prowadzeni niezastąpionym zmysłem orientacji w terenie Daszka. Po przejechaniu przez Luboń dotarliśmy na szlak wiodący malowniczymi ścieżkami nad brzegiem rzeki zwanej wdzięcznie Warta, która snuła się sennie wzdłuż naszej trasy przez dłuższy czas zapewniając nam naprawdę piękne widoki. Sielankowości całych tych krajobrazów dopełniał skąpany w złocie i czerwieni las Wielkopolskiego Parku Narodowego. Niestety, nie mogliśmy przez cały czas napawać się tymi wspaniałymi widokami, gdyż nie wszystkie rowery uczestników rajdu okazały się przystosowane do piaszczystych, wyboistych ścieżek wiodących przez las. Niektórym cyklistom spadały łańcuchy (które potem rzekomo nakładali z powrotem nie zauważając, że nadal są zrzucone) a inni mieli sflaczałe opony, czemu próbowali zaradzić pompując je na trasie i opóźniając nieco bieg reszty.
Pierwsza część podróży przebiegała bezproblemowo, aż nagle niczego nie spodziewający się rowerzyści zostali postawieni przed naprawdę poważnym problemem – trasa była przerwana przez zarwany most. Chociaż wcześniej na pytanie – Daszek, a ta tabliczka ostrzegająca przed zniszczonym mostem była ważna? – nasz przewodnik odpowiedział – Niee, już to naprawili – ta możliwość była przez nas rozpatrywana. Przygotowani na taką sytuację użyliśmy techniki przeprawy stosowanej przez wojska inżynieryjne WP w warunkach bardzo polowych. Korzystając z przewalonego, zbutwiałego pnia usiedliśmy na nim okrakiem i podając sobie z rąk do rąk rowery, przenieśliśmy je wraz z ekwipunkiem na drugą stronę rwącej rzeki. Warto też wspomnieć, że staliśmy się przy tym lokalną atrakcją turystyczną i niejeden przechodzień zrobił nam zdjęcie. Cóż, trzeba przyznać, że był to dość niecodzienny widok.
Dalsza część trasy do Puszczykowa przebiegła bez większych ekscesów, nie licząc małej utraty panowania nad pojazdem przez jednego z cyklistów na (tym razem kompletnym) moście, co o mały włos nie doprowadziło do wypadku. Dotarliśmy do stacji kolejowej Puszczykowo, skąd po krótkiej naradzie skierowaliśmy się do centrum tej mieściny. Naciskani przez część uczestników, która nie zaopatrzyła się w prowiant w domu, zatrzymaliśmy się przed piekarnią na głównej ulicy miasteczka. Trzeba było przyznać, że obfitość różnego rodzaju pieczywa i wyrobów cukierniczych przeszła nasze najśmielsze oczekiwania, ale ku niezadowoleniu co poniektórych Maksymilian musiał z tej przeolbrzymiej gamy wypieków wybrać akurat plecionkę. Jak można było przy tylu przysmakach wybrać tak nijaką i mierną plecionkę?! Lekko zniesmaczeni tym nierozsądnym zakupem Maksa ruszyliśmy w dalszą podróż w kierunku jeziora Góreckiego, które było celem naszej podróży. Oczywiście wybraliśmy trasę krajoznawczą, dzięki czemu dłużej mogliśmy rozkoszować się pięknymi widokami. Po paru kilometrach dotarliśmy w końcu nad brzeg jeziora znajdujący się nieopodal sławetnej Graiserówki. Tam też zrobiliśmy postój, podczas którego spożyliśmy nasz prowiant popijając przy tym herbatę z termosów. Oczywiście Maks wyjął swoje plecionki wprowadzając przy tym nerwową atmosferę, bo po cóż on z tylu dobrych wypieków wybrał właśnie te plecionki? Poza roztrząsaniem tego tematu spędziliśmy trochę czasu na luźnych rozmowach, z których dowiedzieliśmy się jednak wiele nowych, ciekawych rzeczy, jak np. to, że Maksymilian jest kumplem prowadzącego jeden ze znanych programów o przetrwaniu w ekstremalnych warunkach. Nie dając jednak zbytnio wiary, posileni ruszyliśmy w dalszą część naszego wojażu. Korzystając ze skrótu dotarliśmy do Kamienia Leśników, skąd udaliśmy się leśną drogą do osady w Jarosławiu i nad jezioro Jarosławieckie, skąd obraliśmy już kurs na Puszczykowo i Luboń. W czasie drogi powrotnej graliśmy w grę kształtującą nasz refleks, szybkość reakcji i słuch, polegającą na skojarzeniach i dźwiękonaśladownictwie, niezwykle rozwijającą zasób słownictwa synonimicznego do wyrazu „co”. Zwycięzcą całej gry okazał się Maksymilian, który przekabacił na swoją stronę niektórych uczestników i sprytnie wykorzystał skłonności Jędrka do zostawania „moralnym zwycięzcą” i wyczerpywania przeciwników psychicznie. Przez nasze nadmierne zaangażowanie w grę trochę spontanicznie i nieplanowo zmieniliśmy naszą trasę i pojechaliśmy do Wir, skąd już bez większych problemów dotarliśmy do Poznania. Tam zmęczeni, ale zadowoleni z około 38 kilometrowego rajdu rozjechaliśmy się do swoich domów uznając, że sezon można uznać oficjalnie za zamknięty.
Autor: Filip Walkowiak
*Stworzony na potrzeby dnia dzisiejszego.
** Za tym określeniem kryje się nieśmiało autor, który został przezwany listonoszem ze względu na swoją czapkę.